RaVmf Haselgard zemsta.txt

(167 KB) Pobierz
RaVmf

Hasselgard - Zemsta

Słońce owietlało skaliste szczyty Gór Smoczych, nadajšc im jeszcze piękniejszy 
wyglšd. Wiecznie pokryte niegiem wierzchołki, odbijajšce promienie słoneczne, 
majestatycznie dominowały nad otoczeniem. Były wielkie, były niezdobyte. Były 
także siedzibš smoków, ostatnim miejscem, gdzie stwory te mogły żyć bezpiecznie 
w swej wspólnocie, bez możliwoci zagrożenia ze strony człowieka. Nieraz można 
było zobaczyć jedno z tych pięknych zwierzšt, połyskujšce jaskrawo na tle 
słońca. Czasem donony pisk, potęgowany przez echo, rozlegał się wród niższych, 
zamieszkanych przez ludzi partii Gór Smoczych, przypominajšc im, że to nie oni 
rzšdzš na tym terenie. Gady żyły jednak w odosobnieniu, nigdy nie atakujšc 
niedaleko rozmieszczonych miast czy wiosek. Okoliczni mieszkańcy przyzwyczaili 
się już do ich obecnoci i nie zwracali na nie większej uwagi. Jednak widok 
pięknego, uskrzydlonego gada, szybujšcego w oddali, wzbudzał zachwyt w każdym 
podróżnym, wędrujšcym przez góry.
Lekki wiatr poruszał dbła trawy, rosnšcej przy wšskiej dróżce, wijšcej się 
wzdłuż zbocza. cieżka ta znajdowała się po wschodniej stronie niższej częci 
Góry Egrrina. Wznosiła się i opadała, zygzakowała, omijała co większe głazy. Raz 
po raz przecinał jš niewielki górski strumyk.
Ciszę zakłócała jedynie muzyka wierszczy, cicha i subtelna, wręcz idealnie 
pasujšca do otoczenia. Kwiaty, rosnšce przy dróżce i na łagodniejszych zboczach, 
zdawały się kołysać w jej takt. Strumyk szumiał cicho, dbajšc o tło melodii. 
Natura piewała.
*
Zza wzniesienia wyłoniło się trzech konnych, jadšcych gęsiego wšskš dróżkš, 
położonš tuż przy stromym urwisku. Pierwszy był podstarzałym, około 
pięćdziesięcioletnim wojownikiem, którego twarz zdobiła niezliczona iloć blizn, 
nadajšc jej przykry wyglšd. Miał on krótkie, czarne włosy, przemieszane z 
cienkimi pasemkami siwizny. Nosił czarny, wytrzymały ubiór wykonany z dobrego 
materiału. Za nim jechał czarnoskóry, umięniony mężczyzna. Prezentował wšski, 
czarny zarost, okalajšcy usta, oraz błyszczšcš w słońcu łysinę. Nie nosił 
koszuli, eksponujšc swój muskularny tors. Jego spodnie koloru bršz, uszyte z 
cienkiego, lekko szeleszczšcego surowca, przypominały dwa obszerne worki. 
Bacznie wodził błękitnymi oczyma po okolicy. Pochód zamykał ponad 
dwudziestoletni młodzieniec. Miał krótko przycięte, bršzowe włosy, zielone oczy 
i nieogolonš twarz. Ubrany był w strój ze skóry, profesjonalnie skrojonej i 
doskonale wygarbowanej. Po owym stroju z łatwociš można było odgadnšć, iż jest 
traperem.
- Daleko jeszcze, Hasselgard? - zwrócił się do młodzieńca konny jadšcy na czele.
- Nie, już nie - pytanie wyrwało go z zadumy. Potrzšsnšł głowš. - Co jest, 
Thundax? Widok się nie podoba?
Widok rzeczywicie był piękny. Po prawej stronie jedców, daleko w dole, 
rozcišgała się wspaniała kraina, pełna ciemnych, gronych lasów, szerokich 
równin, połyskujšcych w słońcu jezior. W oddali, na linii widnokręgu zauważyć 
mogli miasto, położone przy wijšcym się niczym wšż trakcie i równie falistej 
rzece. Obok miasta tudzież niewielkich wsi widzieli wielkie pola uprawne, 
odznaczajšce się szerokim wachlarzem barw, z którego najpiękniejszy był złoty, 
czyli kolor połyskujšcej w wietle słonecznym kukurydzy. Cały krajobraz wyglšdał 
bardzo idyllicznie. Rozpocierał się on ponad tysišc metrów pod nogami trzech 
podróżnych, więc mogli podziwiać okolicę z bardzo dobrej perspektywy.
- Podoba, podoba - odparł pobliniony. - Ale długo już jedziemy, a na myl o 
kolejnej nocy na trawie ciarki mnie przechodzš. Za stary już jestem na to, 
Hasselgard. Dawno minęły lata, kiedy mogłem wytrzymać takie warunki bez pomruku 
niezadowolenia. Teraz pięćdziesištka mi stuknęła i powinienem w domu siedzieć, a 
nie szlajać się po górach i polować na... czego my właciwie szukamy?
- Mantikory - odparł traper. - Skleroza to smutna rzecz. I nie zrzęd jak stara 
baba, bo to do ciebie nie pasuje. Pamiętaj, że nie zmuszałem cię, by ze mnš 
wyruszył, sam to zaproponowałe. Teraz musisz wypić piwo, którego sobie 
nawarzyłe.
- Tak, w porywie młodzieńczej głupoty zgodziłem się na tę wyprawę. Ale nie mów, 
że mnie nie namawiałe, bo pamiętam co innego. I chyba nie mylisz, że sam 
dałby sobie radę z mantikorš. - Prychnšł głono, ale bez ladu pogardy.
- No, może lekko wpłynšłem na twojš decyzję - zgodził się młodzieniec.
- Mylę, że te kilka butelek wina też miało niewielkie znaczenie - włšczył się 
do dyskusji czarnoskóry. - Ja na przykład byłem tak pijany, że zgodziłbym się 
samemu stanšć naprzeciw dziesięciu behemotom.
Thundax się zamiał. - Tak, chyba masz rację, Mobanga. Dawno minęły czasy, kiedy 
kilka butelczyn trunku nie robiło na mnie większego wrażenia. Oj, stary już 
jestem, stary.
Tym razem zamiał się Hasselgard.
- A ty czego rżysz? - zaperzył się staruszek. - Może nie jestem już najmłodszy, 
ale gdybym tylko zechciał, skopałbym ci rzyć, że aż miło! - Dla ukazania 
łatwoci, z jakš by to zrobił, pstryknšł palcem.
- Nie wštpię, dziadku - odpowiedział traper. Obaj z czarnoskórym wybuchli 
miechem.
- Ach, ta dzisiejsza młodzież - stwierdził kręcšc głowš Thundax, przyłšczajšc 
się do spotęgowanego przez ostatnie zdanie rechotu.
Gdy się wreszcie uciszyli, Hasselgard wrócił do swych myli. Przypomniał sobie 
młodziutkiego, najwyżej szesnastoletniego chłopca, na którego natknšł się w 
przydrożnej karczmie, niedaleko Pandortu. Ów powiedział, że wysłał go pan 
Reinold, przyjaciel Hasselgarda jeszcze z czasów dziecinnych, a teraz sołtys 
niewielkiej wsi, położonej na łagodnym zboczu Góry Egrrina. Zadaniem chłopaka 
było znalezienie kogo, kto uwolniłby sioło od potwora, który się tam pojawił i 
jšł zabijać mieszkańców. Według chłopca, zaczęło się to dwa tygodnie wczeniej. 
Przewidziana była także nagroda, aczkolwiek niewielka. Traper nie przypuszczał, 
by znalazło się wielu miałków, chętnych do walki z morderczš bestiš, jakš 
niewštpliwie była mantikora, za tak marne wynagrodzenie. Na pytanie, czy kto, 
jak do tej pory, zainteresował się wiadomociš, chłopak odparł, że tylko jeden 
dziwnie wyglšdajšcy mężczyzna. Hasselgard nie wypytywał o szczegóły, ale miał 
swoje przypuszczenia. Mógł to być bestiobój, który z pewnociš zażegnałby 
problem, pozbawiajšc przy tym trapera możliwoci zarobku. Mógł to być 
równoczenie ktokolwiek inny, nie majšcy zamiaru wyruszyć na stwora, zbyt długo 
ocišgajšcy się z wyruszeniem lub zbyt słaby, by przeżyć pojedynek. Niezależnie 
od tego, nic nie stało na przeszkodzie odwiedzeniu starego znajomego.
To, że usłyszał o całej historii i zarazem o swoim przyjacielu z dzieciństwa, 
było czystym przypadkiem. Ale, korzystajšc z okazji, traper postanowił odwieżyć 
starš znajomoć i ewentualnie zarobić za jednym zamachem. wiadom, że sam nie 
poradzi sobie z tak trudnym przeciwnikiem jak mantikora, udał się do Pandortu, 
gdzie mieszkał jego dobry przyjaciel, Thundax. Mimo iż był to już podstarzały 
człowiek, utrzymywał się w dobrej formie, a jego wartoć podwyższało 
dowiadczenie i ograniczona, ale przydatna znajomoć magii. Tak się złożyło, że 
Thundax włanie gocił w swym domu Mobangę, którego Hasselgard wczeniej nie 
znał. Gdy traper przy obfitej kolacji i sporej dawce alkoholu przedstawił 
przyjacielowi sprawę, ten nie wahał się długo. Niby uzyskał w miecie wysokš 
pozycję i spory majštek, miał znaczne wpływy w wielu interesach, udzielał się 
trochę w polityce i współpracował ze szlachtš i arystokracjš, a porednio 
doradzał nawet królowi, ale wcišż pocišgało go życie wojownika-włóczykija, które 
wiódł w czasach swej młodoci. W ten sposób zgromadził wiele dóbr i stał się 
bogaty, co umożliwiło mu drogę do dalszych sukcesów. Mobanga z kolei, po wypiciu 
tegoż wieczoru za dużej, jak na swoje możliwoci, iloci wytrawnego wina z 
piwnic Thundaxa, zdecydowanie zgłosił chęć udziału w tym przedsięwzięciu, 
jakiekolwiek by ono nie było, po czym zwymiotował i zasnšł.
Wyruszyli następnego dnia w południe, zakupiwszy wczeniej prowiant i zabrawszy 
broń oraz niezbędny ekwipunek. 
Jedynš rzeczš, jak zdawał się mieć w posiadaniu Mobanga, był szeroki, mocno 
zakrzywiony miecz. Był niezwykle ostry i wietnie wyważony. Miał masywnš 
rękojeć, wysadzanš czerwonymi klejnotami. Czarnoskóry był do tej broni bardzo 
przywišzany. Z dumš w głosie mówił, że była to jedyna rzecz, którš zabrał ze 
swego domu w Madombii, kiedy opuszczał rodzinne strony, aby wyruszyć w wiat w 
celu poszukiwania przygód.
Z Thundaxem sprawy miały się zupełnie inaczej. Długo nie mógł się zdecydować, 
który oręż zabrać ze swej imponujšcej zbrojowni (gdzie, jak twierdził, 
znajdowały się jedynie bronie zdobyte na pokonanych przeciwnikach, znalezione w 
kryptach i podobnych miejscach lub ukradzione z najpilniej strzeżonych fortów). 
W końcu wybrał dwa miecze, tyleż noży i dmuchawkę. Pierwszy z mieczy był bardzo 
dobrze wyważony, a jego ostrze lniło nienaturalnie, zdradzajšc ukrytš w nim 
magię. U nasady brzeszczotu, tuż przy rękojeci, znajdowało się owalne wycięcie 
długoci i gruboci kciuka. Dzięki niemu przy każdym cięciu oręż zdawał się 
piewać. W rzeczywistoci powietrze, przelatujšce przez dziurę, wywoływało 
wysoki gwizd. Cały efekt potęgowała magia.
Drugi miecz był niemalże doskonały. Rękojeć, wytopiona z bršzu, pokryta skórš 
nieznanego zwierzęcia, była tak utworzona, by dopasować się do każdej dłoni. 
Ostra jak brzytwa klinga, szeroka u nasady, zwężała się wraz z oddalaniem od 
uchwytu. Zrobiona była ze stopu rzadkiego i niezwykle lekkiego metalu oraz 
srebra. Całoć była bardzo wytrzymała. Ostrze broni, od rękojeci do połowy swej 
długoci, pokryte było runami, których znaczenia Thundax nigdy nie poznał i nie 
chciał poznawać. W mieczu drzemała u...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin