IAN R. MacLEOD Rodzinny futbol Tego dnia tata przyszedł do domu jako centaur. Niecierpliwie zastukał kopytami we frontowe drzwi, żeby kto go wpucił. Moja siostra Anne i ja bawilimy się w szczury na kuchennej podłodze, biegalimy wokół nóg stołu i łaskotalimy mamę po nogach wšsami, kiedy robiła herbatę. - Id zobacz, co z ojcem - warknęła mama - i skończ wreszcie z tymi głupimi zabawami. Wiesz, jak nie znoszę tych długich różowych ogonów. Nadšsany, powędrowałem przez hol, po drodze przybierajšc ludzkš postać. Końsko-ludzka sylwetka taty majaczyła za matowym szkłem. Prychnšł na mnie, kiedy otworzyłem drzwi, jakbym kazał mu długo czekać, przepchnšł się obok mnie i poczłapał do salonu. Próbował usišć na sofie, zrezygnował, niezręcznie zgišł cztery nogi i opadł na dywan. - Powiniene odrabiać lekcje - owiadczył, widzšc, że obserwuję go od drzwi. - Odrobię zaraz po podwieczorku. - No, nie wyobrażaj sobie... - skrzywił się. Stawy jego długich końskich nóg bolały, kiedy siedział w takiej pozycji. Zmienił się w dużego labradora, a ja stałem i czekałem na koniec zdania, które znałem na pamięć. - ...nie wyobrażaj sobie, że potem zagramy w futbol. Skinšłem głowš. Gdybym nie wiedział z góry, co powie, jego psie struny głosowe niewiele by wyraziły. Fizycznie tata był niezdarš. Często zmieniał postać w pocišgu w drodze do domu, kiedy miał zły dzień w pracy, żeby się odprężyć. Ale bez względu na to, jaki kształt przybrał, nigdy nie mógł osišgnšć wygody ani pełnego zrozumienia. Na podwieczorek wszyscy przyszlimy we własnych osobach. Tylko małe dzieci robiły inaczej, przerzucały się z jednego na wpół uformowanego kształtu w drugi, jak Anne w swoim wysokim krzesełku (co wcišż pamiętałem z pewnym niesmakiem). Mama powiedziała: - Poszłam dzisiaj do doktora Shawa. - Och - tato nie odrywał wzroku od talerza, po którym cigał widelcem kilka zabłškanych fasolek. - On mówi, że muszš zrobić więcej badań, żeby sprawdzić, na czym polega problem. - Nie możesz się zwolnić ze sklepu? - Będš musieli mnie zwolnić, prawda? Takie jest prawo. - Mówiłem ci, kiedy zaczynała: to błšd pracować tam, gdzie nie ma zwišzku. - No, i tak pójdę, pojutrze. Jestem chora od tego... od tego wszystkiego. Mama wpatrywała się w swój talerz. Nałożyła sobie tylko pieczonš fasolkę na grzance zamiast szynki i jajek jak reszta z nas. To trwało od dwóch czy trzech miesięcy, odkšd zaczęła się jej choroba. Dosłownie nie mogła patrzeć na mięso i byłaby szczęliwsza - gdyby zniosła utratę godnoci - łażšc po drzewach i skubišc zieleninę w ogrodzie. Anne i ja przyłapalimy jš na tym kilka razy, kiedy spędzalimy cały dzień w domu podczas ferii. Wisiała do góry nogami na migdałowcu, trzepoczšcy fartuch zakrywał jej twarz. Przegoniła nas z domu, zaczerwieniona z gniewu i wstydu. - Masz swoje prawa - podjšł tato. - Tylko mi powiedz, jeli spróbujš robić ci trudnoci. Mama nie odpowiedziała. Widelec wypadł jej ze zdrowej lewej ręki, plamišc obrus pomidorowym sosem. Już wtedy wiedziałem, że przechodzi zły okres, w zwišzku z prawš rękš. Trzymała jš schowanš pod stołem, nie tyle dlatego, że nie chciała nam jej pokazywać - poddała się po pierwszych kilku tygodniach i teraz nosiła rękawiczki i bandaże tylko poza domem - ale ponieważ sama nie cierpiała jej widoku. Prawš rękę miała owłosionš, poroniętš sierciš, która kończyła się dopiero pod łokciem. I miała trzy długie, zagięte szpony brandypus griesus, trójpalczastego leniwca czy ai. Dla nas wszystkich było tajemnicš, skšd wzišł się u niej ten kształt, ponieważ mama rzadko się zmieniała i nigdy nie wykazywała przy tym dużej wyobrani. Ale to się stało w nocy, we nie, a wtedy zawsze jest trudniej, ponieważ nie ma zwykłej kontroli. Twierdziła, że to z powodu sera zjedzonego na kolację i jakiego przyrodniczego programu w telewizji - dziwne, bo reszta z nas pamiętała, że tamtego wieczoru oglšdalimy teleturniej, trochę futbolu i wiadomoci. - No dobrze - powiedziała. - Jutro też jest dzień. - Włanie - zgodził się tato. - I muszę zostać po godzinach, bo mamy do wysłania tyle dodatkowych rachunków. Co powiesz na to, żeby wzišć opiekunkę do tej dwójki i wyskoczyć gdzie na drinka? Anne pisnęła: - Proszę, tylko nie paniš Bossom! Ale mama pokręciła głowš. - Przepraszam, kochanie. Obiecałam zabrać dzieci na podwieczorek do babci. Oczywicie, zostawię ci co smacznego w kuchence mikrofalowej. Tato skinšł głowš i dalej przeżuwał, patrzšc nienawistnie na kuchenkę mikrofalowš. Skończyłem odrabiać lekcje około ósmej i wybiegłem na dwór, żeby zagrać w futbol na wydeptanym skrawku trawy przed naszymi domami. Anne też przyszła i zebrała się cała nasza paczka z wyjštkiem Harry'ego Blainesa, którego rodzice mieli kłopoty małżeńskie i cišgle włóczyli go ze sobš do różnych terapeutów, jakby cała sprawa była jego winš. Mielimy kłopot: kiedy gralimy ostatnim razem, Charlie Miller kopnšł naszš plastykowš piłkę przez wysoki płot do tylnego ogrodu państwa Hall. Hallowie byli wciekłš, zwariowanš parš i spędzali większoć czasu w domu jako ptaki, latajšc dookoła, hałasujšc i dziobišc siebie nawzajem oraz każdego, kto omielił się nacisnšć dzwonek. Stalimy i kłócilimy się w zapadajšcym zmierzchu. A potem co sobie przypomniałem: w naszym garażu leżała stara skórzana futbolówka. Popękana i sflaczała, tkwiła tam, odkšd pamiętam, wepchnięta za stare puszki z farbš. Na wypadek, gdyby jednak nadawała się do użytku, wszedłem do rodka, znalazłem stopnie i wycišgnšłem jš spod zwałów rdzy i pajęczyn. Dziwne: kiedy podłšczyłem jš do pomki rowerowej, zaczęła sapać i wydymać się, zanim jeszcze rozpoczšłem pompowanie. Grałem w drużynie, która atakowała bramkę pod ceglanym murem obok rzędu garaży. Wszyscy wykiełkowalimy macki na głowach, żeby odróżniać się od przeciwnej drużyny. Jak zwykle byłem rodkowym napastnikiem. Tak samo reszta naszej drużyny - Charlie, Bob, Peter, dwie siostry Ford - z wyjštkiem Anne, która była najmniejsza i stała w bramce, pomiędzy stertami dresów i bluz treningowych. Z jakiego powodu uznała, że lepiej sobie poradzi jako mały stegozaur. Musiałem podejć do niej i powiedzieć jej po cichu parę słów, kiedy stracilimy pięć szybkich i całkowicie niepotrzebnych bramek. - Widziałem dzisiaj twojš mamę w sklepie - odezwał się do mnie John Williams, kiedy rozcierałem posiniaczony czułek i próbowałem złapać oddech. - Dział z koszulami, prawda? Ona tam pracuje? - I co z tego? - burknšłem. - Szkoda, że jej nie widział. Jeden facet chciał, żeby mu rozpakowała koszulę. No wiesz, te wszystkie szpilki i kawałki kartonu. Jezu Chryste, twoja biedna mama prawie wlazła na tę cholernš ladę. Ma dwie lewe ręce czy jak? - Przynajmniej to moja mama - odparłem, co stanowiło cios poniżej pasa, ponieważ w rodzinie Johna Williamsa wszycy byli przybrani albo adoptowani. I wzmocniłem moje słowa porzšdnym kopniakiem poniżej pasa. Kiedy wreszcie skończylimy bójkę, obaj poczulimy się lepiej, no i udowodnilimy, że twardzi z nas zawodnicy. Ja zmieniłem się w niedwiedzia grizzly, a John w tygrysa. Ale jak zwykle w bójce, nigdy nie można opanować postaci na tyle, żeby zrobić komu krzywdę. Może to i lepiej, bo w gruncie rzeczy nie czułem nienawici do Johna. Po prostu miał niewyparzonš gębę. Wrócilimy do gry. Końcowy wynik brzmiał: czternacie dla Drużyny Macek, siedemnacie dla Drużyny Bez Macek. Moim zdaniem co najmniej pięciu ostatnich goli nie należało uznać, ale nie mielimy sędziego. Wybuchła sprzeczka, czy powinnimy strzelać karne. Wtedy włanie mama wyszła z domu. Ubrana była w stary niebieski szlafrok i od razu wiedziałem, że co jest nie w porzšdku, bo nawet nie próbowała chować ręki. Nie odzywajšc się do nikogo, podeszła przez rosnšce kałuże ulicznych wiateł, nachyliła się i podniosła piłkę. Powiedziała co do niej i przytuliła jš mocno. Wszyscy tylko się gapili, kiedy mama weszła do domu. Anne i ja poszlimy za niš kilka minut póniej. Zrobiło się już ciemno, a zresztš karne i tak były wykluczone. Następny dzień w szkole upłynšł całkiem zwyczajnie. Steven Halier podpadł na matematyce, bo zmienił się w jeżozwierza, i musiał stanšć przed klasš. Wszyscy się mialimy, kiedy pan Craig cišgnšł Stevenowi but, zanim ten zdšżył z powrotem się przemienić, i rzucił go na ławkę, z kawałkami ciała, igieł i skóry obuwniczej splštanymi w kłębek. Za karę pan Craig kazał Stevenowi wyjć z klasy bez buta i przez całš długš przerwę chłopak kutykał po boisku tylko z połowš stopy. W szkole zawsze trzymałem się z daleka od Anne. Była cztery lata młodsza ode mnie i nie dorastała do mojej godnoci trzecioklasisty. Wszystkie dziewczynki z jej rocznika szalały za końmi i po kolei zmieniały się w konia, żeby inne mogły się przejechać. To wyglšdało strasznie głupio z mojego miejsca przy słupku bramki na boisku, gdzie dyskutowałem o tajemnicach wszechwiata i czy Jane Jolly ze starszej klasy naprawdę dostała zapalenia migdałków, czy musiała opucić całe półrocze z powodu aborcji. Rozpoznałem jednak mojš siostrzyczkę, kiedy przeczłapała obok mnie wzdłuż linii przyłożenia, na czterech nogach z kopytami. Zazwyczaj łatwo rozpoznać kogo, kogo dobrze znasz, bez względu na kształt. Gryzła taniš plastykowš uzdę i potykała się pod ciężarem tłustej koleżanki z klasy. Po lunchu, akurat kiedy zaczynała się historia, Anne i mnie wezwano do gabinetu dyrektora. Dyrektor siedział za biurkiem jako wielki pluszowy mi. Oboje odetchnęlimy z ulgš na ten widok - pan Anderson często zmieniał się w misia, ale tylko wtedy, kiedy był w dobrym nastroju i nie pragnšł niczyjej krwi. Nie był specjalnie ...
pokuj106